Kobiety mają pod górkę
Spełnienie przez jedną osobę tak wielu ról życiowych w postaci troskliwej, będącej na każde zawołanie mamy, czułej, ochoczej, wypielęgnowanej żony, precyzyjnej i nieociągającej się gospodyni, a nierzadko dyspozycyjnej i zaangażowanej pracownicy wymagałoby albo brania prochów by temu sprostać, albo prozaku, by odżałować, że jednak się nie udało… Znacznie łatwiej z perspektywy mężczyzny, zamiast kobiety wielozadaniowej, o której legenda głosi, że gdzieś istnieje, jest mieć u boku kilka, każdą z innej działki. Przykre, że żonom przypada wtedy rola gosposi, służącej, niani, wypatroszonej z potrzeb masochistki, a kochance wystarczy pachnieć, robić dobre wrażenie, będąc zarazem ucieleśnieniem wyrozumiałości i uległości.
Ktoś słusznie mógłby spytać po co w ogóle zostawać żoną, może lepiej pretendować do roli kochanki? Gościć się w wykwintnych restauracjach, otrzymywać kwiaty i komplementy oraz skupić na przyjemnościach doczesnych i cielesnych? Cóż może tak to wygląda na pierwszy rzut oka, jeśli jednak przyjrzeć się bliżej, rola kochanki ma pewne ograniczenia i uwarunkowania, którym im dalej w las, tym trudniej sprostać, mianowicie: nienaganny wygląd, brak powściągliwości w łóżku, a przede wszystkim odpowiednia metryka. Czyż nie umarło by się z nudów od rzucania tekstów: „Tak, kochanie”, „Mhm”, „Oczywiście kotku” niezależnie czy chodzi o miłe spędzenie wspólnego czasu, masaż stóp, tudzież loda?
Rola kochanki nudna i monotematyczna, zawiedzie w końcu i sponsora, który z krzykiem rozpaczy i niespełnienia rzuci się w ramiona żony, by jak codziennie od dwudziestu lat wybiczowała go swoim niezadowoleniem i wszechobecnymi pretensjami. A może zadowalającym obie strony rozwiązaniem byłaby inwestycja w gosposię, sprzątaczkę, czasem nianię, zamiast dupeczki na mieście? Wtedy żonie łatwiej byłoby skupić się na potrzebach męża, jeśli jej własne były by choć w minimalnym stopniu zaspokojone.
Gdybym urodziła się mężczyzną mogłabym hodować swój brzuch, by nie było mnie zza niego widać, leżąc na kanapie krzyczeć: „Stara, przynieś piwo” i bekać po obiedzie, zrzędząc, że był niedoprawiony. Mogłabym wychodzić z domu, kiedy mi się podoba, mówiąc, że mam coś pilnego do załatwienia, a w każdym razie pilniejszego niż ścieranie kupy z tyłka i nieustanne przywracanie porządku w przestrzeni, która z zasady śmierdzi i odpycha, bo wypełnia ją dziecięca aktywność. W przypływie zmęczenia i frustracji rodzinną sielanką, mogłabym wybłagać w firmie, by wysłali mnie na niecierpiącą zwłoki delegację, na drugim końcu Polski, z dala od tych tortur i powszedniości. Tam mogłabym się oddać Bóg wie jakim przyjemnościom, z cielesnymi na czele- pysznemu cateringowi, rozochoconym kelnerkom i zadzwonić do żony, nieskromnie opisując jak mi zajebiście i że wyjazd niestety się przedłużył.
Mogłabym spacerować po pracy, bez celu ulicami, ściemniając, że dostałam nadgodziny i wracać do domu, gdy dzieci już śpią, a żona jest tak zmęczona, że do niczego się nie nadaje. Oczywiście nie na tyle, by ominęło ją zażalenie, że obiad nie czeka pachnący na stole, tylko trzeba jeszcze wyjąć z lodówki patelnię i postawić na gazie. Rano potykając się o zabawki, brudne naczynia i wrzeszczące bachory, wyjść niezwłocznie do pracy pod pretekstem pilnego zlecenia, a gdy żonie się nazbiera i pęknie w ataku furii, stwierdzić chłodnym głosem, że jest niezrównoważona i wyjść trzaskając ostentacyjnie drzwiami, bez do widzenia.
Marzy mi się jeden dzień w roli faceta, by jednocześnie on przejął moje obowiązki i nie mógł od nich wymigać, obawiam się jednak, że dzieci nie wyszłyby z tego żywe.